niedziela, 13 października 2013

I'm back!

13 X 2013

Po dwóch tygodniach ciszy, jestem z powrotem!
Celem usprawiedliwienia tej przerwy, powiem, że wcześniej nie działo się nic, ale to nic ciekawego... aż do tego weekendu. Zaczęło się w czwartek, kiedy to, z okazji urodzin Tajwanu (coś jak u nas dzień niepodległości) mieliśmy wolne w szkole. Super! A więc, zróbmy coś ciekawego. Tak więc postanowiłem się spotkać z innymi wymieńcami w celu "charatnięcia w gałę" (gry w piłkę nożną), do czego tęskni 75% męskiej części tego międzynarodowego towarzystwa. Spoko, ale rano okazało się, że jest nawet jeszcze bardziej spoko. Przycisk główny ipoda. Powiadomienie: Mateusz Zych przesłał wiadomość. Sprawdźmy. Czytam:
Spotkamy się dzisiaj? (...) W Tajpej Będę po lunchu, poproś swojego host-tatę lub host-mamę, żeby skontaktowali się z moimi rodzicami.
BINGO! Wreszcie, po takim czasie, znajoma twarz, znajomy język... Prawie jak repatriacja. A więc, dogadane, pędzimy się spotkać. Najpierw wymieńcy. Później dzwoni Mateusz: jestem juz w Tajpej, mogę się spotkać, Chiang Kai Shek memorial hall, do zobaczenia. Spoko, pędzim. Dojeżdzam. Telefon: jak tam? Coż, jeszcze nie na miejscu. Wporzo, idę porobić zdjęcia. Po pół godziny nadal nic, szukam cienia, upał jakich mało. 45 minut. Telefon. Jak idzie? Cóż, zmiana samochodu (?) ale niedługo będziemy. Sponio. Godzina. Telefon. Jesteśmy. TAK! Gdzie jesteś? schody cień, te sprawy... Widze cię. Rozglądam się. Nic. Spójrz za siebie. Bingo! Słowiańska twarz 2 metry ode mnie! Siema stary, wreszcie! Gadka szmata, poznajemy rodzinę, super. Ok, to możemy jechać spotkać się z wymieńcami. NIE. Co?! ale ok, zostajemy. Godzinka, zwiedzanie. Miejsce piękne, architektura dość... monumentalistyczna. Podziemne muzeum. Rozmowa. Ciężko Gadać po polsku. Wtrącenia po angielsku były rzeczą normalną. Muzeum, cóż... widywałem ciekawsze. Mateusz spostrzegł, że tego człowieka (Chiang Kai Sheka) traktuje się tu jak swego rodzaju Boga. Coś jak u nas papież, tyle że razy 2. To już moje spostrzeżenie, razy dwa dodane później. Obeszliśmy muzeum dookoła. Przy wyjściu natknęliśmy się na pokaz swego rodzaju strażników. Bawili się chłopaki bronią. Ale tak serio, robiło wrażenie, ich ruchy były identyczne, wszystko dopracowane tak, jak to tylko możliwe... podziwiam ich za to. Wychodzimy. Czy możemy jechać teraz? Tak jedziemy, podrzucimy was z Mateuszem na miejsce, OK? OK, jedźmy. Więc po drodze podrzuciliśmy jeszcze kogoś do domu, zmieniliśmy samochód i jazda na miejsce. Czas? OK. godziny. odległość? Jak spod Pałacu kultury na Starówkę... tylko bez utrudnień i korków. Dlaczego tak długo? Żeby ja wiedział... Gdy dotarliśmy na miejsce, zasypano mnie kilogramem pytań: Gdzie? Z kim? Jak to nie wiesz dokładnie gdzie iść? Nie obchodzi mnie, że można zadzwonić i poprosić kumpla, żeby mnie zgarnął ze stacji. OK, mama Mateusza idzie z wami. Albo nie, Mateusz nie idzie. Powodzenia, baw się dobrze. Swoją drogą, to szok dla mnie, że możesz się sam poruszać po mieście, Mateusz musi zawsze być z kimś starszym. STARY... współczucie, serio. Ale cóż, żegnaj, do zobaczenia następnym razem... Dzień zakończył się posiadówką w sympatycznym parku, coś jak Pola Mokotowski, kopaniem piłki i rozmową z innymi. Poza tym, że uczycie współczucia dla mojego kolegi z Polski... krótka rozmowa pozwoliła poczuć się niemal jak w domu, a tu takie numery... Więc, będąc nie w humorze, wróciłem wcześniej niż wszyscy do domu, położyłem się spać i to wszystko.







I wtedy nadeszła sobota. Zaplanowana wycieczka z Rotary. Wybywamy z miasta. Cel: Puszczanie w powietrze lampionów. Dzień zacząłem od spóźnienia się na pociąg. Na miejsce dotarłem godzinę po wszytskich, ale nie sprawiło to probemu. Stacja Ruifang, godzina 9.15, oto ja, przybywam. Spoko, dalej pół godziny znów w pociągu, ale teraz już w międzynarodowym towarzystwie. Gdy wysiedliśmy, spotkałem cały nasz dystrykt, przeprosiłem wszystkich za spóźnienie, gadka szmata, godzina nie robienia niczego, znów w pociąg. Wysiadamy. Jakieś małe miasteczko. Wygląda klimatycznie. Idziemy. U celu naszej pieszej wędrówki szkoła podstawowa, gdzie się posililiśmy i wysłuchaliśmy jakże niezwykle interesującego intro odnośnie tego dnia. Po posiłku, wyruszyliśmy w dalszą podróż pieszą. Cel: jakiś słynny wodospad. Urokliwe miejsce, przyznaję. Czas na zdjęcia, pogaduchy, lody... Idziemy dalej. Zagłebiliśmy się ciut dalej w las. Wyszliśmy, przeszliśmy przez most wiszący, znów w mieście, znów do szkoły. Tam obiad. Gdy zjedliśmy, przyszła pora no właściwą część dnia. Zaczęliśmy wyrabiać nasze lampiony. Nie było to trudne, potrzebne były tylko przygotowane wcześniej stelaże, specjalny papier, ciut kreatywności, aby napisać swoje życzenie na lampionie... Gotowe. Jako, że zaczęło robić się ciemno, wyszliśmy na zewnątrz w celu puszczenia naszych dzieł w powietrze. Wyglądało to niesamowicie, zabierało dech w piersiach, było wzruszające, może dla tych z drugą połówką romantyczne... Na pewno było to coś, co będę z łzami w oczach wspominał po powrocie do domu. Naprawdę magiczne chwile. Na koniec całego zamieszania przygotowano dla nas pokaz fajerwerków, wręczono małe upominki tym, których urodziny się zbliżały wielkimi krokami bądź były niedawno. Gdy skończyliśmy, wyruszyliśmy z powrotem do domu. Jak na każdej wycieczce w grupie młodzieży, jazda pociągiem (zazwyczaj to autobus pełni tą rolę) była świetna! Żarciki, pogaduchy i inne rzeczy, które się robi w takich sytuacjach. I wreszcie: Banqiao station. Czas do domu. Tak skończył się ten magiczny dzień. Po powrocie do domu ległem spać, byłem tak zmęczony, że (zasnąłem o ok. 23) spałem dziś do 14.30. Czas zacząć nowy tydzień.

W drodze powrotnej...
zdjęcie, szczególnie tej jakośći, nie odda wrażeń tej nocy...

a tak to wygląda po ciemku

Już zaczął się napełniać, aby za moment wzlecieć wzwyż

Nasz lampion i "flagowa" strona

Reprezentacja!

Szczere życzenia wysłane do nieba...






Refleksja: jak można powiedzieć, że ludzie są tak bardzo inni. Spotykam osobę z Indonezji, biorę jej flagę w ręce, obracam o 180 stopni i Voila, flaga Polski!



foteczki, foteczki, foteczki

Prawie cały skład przy wodospadzie...

Sporo nas... Swoją drogą, dla miłośników włosów, dziewczyna po prawej powinna być ewenementem

Robin atakuje!



poniedziałek, 30 września 2013

29 IX 2013

29 IX 2013

   Ten tydzień był najnormalniejszym tygodniem podczas tej wymiany. Szkoła, zajęcia, zakupy... To by było na tyle... No OK, jeszcze krótki epizod chorobowy, ale to nic. Jedyną rzeczą która wydaje mi się ciekawa, był wypad w piątek z meksykańsko-brazylijską ekipą. Oj tak, nie pasowałem tam etnicznie :P Natomiast wydaje mi się, że wpisałem się w mentalność tej grupy, bo to był dobry czas. Co robiliśmy? Jedliśmy. Co? Każdy w sumie wziął Curry z kurczakiem, bubble tea, lody czekoladowe. Co w tym godnego uwagi? Nie była to zwykła restauracja/bar. Otóż w czwartek napisała do mnie koleżanka (Niemka, bała się samotności w latynoskiej grupie, więc napisała) czy nie chcę się wybrać do takiej śmiesznej restauracji z nią i grupą z meksyku i brazylii. Co ja na to? Pewna sprawa! Spotkaliśmy się w piątek po szkole. Brakowało tylko jednej osoby. Zgadnijcie kogo? Dowiedziała się o drogim koncercie w ostatniej chwili i musiała jechać. OK, niech będzie. Niezrażony, dziarskim krokiem podążyłem za grupą latynosów. Zachowali się super, bo niemal przez cały czas naszego pobytu razem mówili po angielsku, ze względu na mnie, nawet między sobą. Dzięki Bogu za ten pomysł w ich głowach. A więc szliśmy sobie, szliśmy i nagle stop. "Jesteśmy". Spojrzenie w lewo. Drzwi z napisem "Modern Toilet Restaurant" i pluszową kupą przyklejoną do szkła w dzwiach. WoW, tego się nie spodziewałem. A więc idziemy. W środku zamiast krzeseł klozety, zamiast stołów wanna ze szklanym blatem, zamiast serwetek papier toaletowy. Wygląda spoko, nie ma co. Siadamy. Spojrzenie w kartę. Posiłki całkiem normalne, nie drogie i nie tanie, Spaghetti, Curry, Kurczak na ostro... Ok, zamawiamy curry, bubble tea, lody na deser. Oczywiście obsługa ni w ząb po angielsku, więc wszystko na migi. Zabawa była, jak chcieliśmy wytłumaczyć, że narazie tylko przekąska, później danie główne, bo czekamy na jeszcze jednego. Ale jakoś do tego doszliśmy. Przyszła przekąska- bagietka czosnkowa podana w zwykłym koszyczku. Przynieśli też naszą herbatkę. Wygląda normalnie. Dołączył do nas jeszcze jeden, wtedy pora na dania główne. I tu pierwsza niespodzianka. Curry podana w miniaturowym klozecie. Ktoś zamówił jeszcze colę dla siebie. Ta przyszła w mini pisuarze. Spoko spoko, śmichy-chichy, wcinamy, spędzamy czas przyjemnie, dużo śmiechu. Kończymy, pora na deser. Aha, spoko, nasze lody czekoladowe wyglądały... ciekawie. Nie będę opisywał, pokażę Wam.










sobota, 21 września 2013

Święto Księżyca, Święto Środka Jesieni

21 IX 2013

   Jaka data była wczoraj? Pełnia księżyca 15-tego dnia ósmego miesiąca. Dejm, jak to? Przecież wczoraj był nie 15, a 20 i nie ósmego, a dziewiątego miesiąca. Co na to Tajwańczycy? "Masz rację, ale nie według tradycyjnego kalendarza księżycowego". Zainteresowanych, czym właściwie jest takiż kalendaż, odsyłam na wikipedię: http://pl.wikipedia.org/wiki/Kalendarz_ksi%C4%99%C5%BCycowy Święto Środka Jesieni, czyli to, które miało miejsce wczoraj jest jednym z czterech najważniejszych świąt tu na Tajwanie. Początek temu świętu dała pewna panienka imieniem Changke, żona Hou-Yi, genialnego łucznika. Pewnego roku w Chinach zapanowała straszliwa susza. Powód? Prozaiczny i oczywisty- 10 słońc. Hou-Yi postanowił uratować największą społeczność na świecie i zastrzelił 9 słońc. W nagrodę otrzymał od Królowej Matki Zachodnich Niebios eliksir nieśmiertelości. Po powrocie do domu oddał tenże napar żonie, aby go schowała. Jednak ktoś, a mianowicie Peng-Meng, uczeń Hou-Yi, pokrzyżował ich plany- zauważył co i jak i zagroził Chengke, że odbierze jej eliksir. Ta, aby nie wpadł w niepowołane ręce postanowiła go wypić (sprytnie, nie?). Ale jak wszystko, eliksir też miał efekty uboczne. Ciało Chengke stało się lekkie i uniosła się do księżyca. Kogo spotkała na księżycu? Zająca. SKĄD KURKA NA KSIĘŻYCU ZAJĄC?! Otóż, tu zaczyna się inna legenda. Pewnego razu, żyła sobie zacna ekipa: Lis, Małpa i Zając. Generalnie, żyli sobie szczęśliwie, bez podatku, z normalnym wiekiem emerytalnym, wcinając co popadnie. Usłyszał o nich budda i postanowił sprawdzić, czy tak szczęśliwe zwierzaki mogą być wzorem do naśladowania dla ludzi. Przebrał się więc za żebraka i udał się do lasu, gdzie żyła wielka trójca. Gdy dotarł, poprosił zwierzaki o jedzenie. Rozbiegły się one po lesie i po jakimś czasie wróciły- Małpa z owocami, Lis ze świeżo złowioną rybą a Zając... z niczym. Biedaczysko nabiegał się, nabiegał i nic nie znalazł. Postanowił więc poprosić kolegów o pomoc w rozpaleniu ogniska. Gdy ogień zagorzał, Zając rzekł do Buddy: "Wędrowcze, nie byłem w stanie nic znaleźć dla Ciebie do zjedzenia, więc zjedz mnie, smakuję, jak wszystko, jak kurczak" i rzucił się w ogień. Wzruszony budda wyciągnął zająca z ognia, przywrócił mu dawny wygląd i umieścił na księżycu, aby każdy mógł spojrzeć w górę i rzec: "spójrz, to ten zając, nasz przykład do naśladowania, jakiż on piękny". Gdy nasza biedna Chengke doleciała na księżyc, spotkała zwierzaka i zaprzyjaźniła się z nim. Od tej pory Zając nieprzerwanie robi eliksir dla swojej przyjaciółki z moździeżem w ręku. Brzmi abstrakcyjnie? OK, ale jak na to spojrzeć w ten sposób:


   Jak napisałem wcześniej, lokalni lubią wszystko wyolbrzymiać i kochają przerost treści nad formą, stąd aby wytłumaczyć kształt plamy na księżycu wymyślili tą, poniekąd skomplikowaną historię. 

    Co to święto oznacza dla Tajwanu teraz, w XXI wieku? To dzień wolny od pracy. Tajwańczycy spotykają się rodzinnie i grillują popijając piwem. Ja byłem na trzech obchodach tegoż święta: najpierw Rotary, kolacja, zero grilla, tańczący Rotarianie, mój pokaz, dziewczyny śpiewają (btw. strasznie to było sympatyczne jak spora grupa starszych osób zaczęła tańczyć i śpiewać. Rotary Polska, czas na was!). Następnego dnia, z rodzinką i ich przyjaciółmi na grill gdzieś w centrum miasta, upiekli wielkiego prosiaka, wypili wielką skrzynię piwa i śpiewali karaoke, wreszcie wczoraj, w samo święto wraz z klasą i Julią byliśmy na takim własnym mini-grillu. generalnie, było tu wszystko co wcześniej poza piwem, ale z zabawą (Boże dopomóż jakie nudy były przez dwa wcześniejsze dni). 





Dziękuję za ponad 1000 wyświetleń, fakt, że ktoś to czyta podnosi na duchu i motywuje :)
   To by było na tyle dziś, następny post niebawem :)

sobota, 14 września 2013

...

14 IX 2013

   Już ponad trzy tygodnie od kiedy tu przyjechałem, mam za sobą pierwsze refleksje, pierwsze tęsknoty, pierwsze nostalgie, pierwsze irytacje i kłopoty nawet (nie moje i nie tak na serio, ale mały stresik był). Mimo tego wielokrotnego wyliczenia słów nacechowanych negatywnie, wciąż uważam, że żyję w raju na ziemi! Tyle, że raj nie jest idealny... Choć bliżej tu do ideały niż gdziekolwiek, gdzie byłęm. Zaczyna być coraz ciekawiej. Dziś złapałem się na tym, że już wyłapuję z ich rozmów pojedyncze słowa i często zgaduję poprawnie kontekst, co doprowadza lokalnych niemal do ekstazy :) Azjatom łatwo zaimponować. Odkryłem, że najlepszą metodą na podrywanie laseczek tutaj jest policzenie sin30 + cos60 - tg60 w pamięci w ciągu ok. 10 sekund. Oczywiście mowa o Tajwankach. Ale cóż z tego, skoro mało która z nich wygląda, jak to, co się otrzyma, kiedy wrzuci się "azjatka" w Google? Właściwie to spotkałem takie 4 czy 5- na bilbordach w metrze. Oczywiście są niektóre ładne, ale nie ma to jednak jak, w końcu najpiękniejsze na świecie, dobre, naturalne, polskie dziewuchy. Co do chłopaków- RANY JULEK! Ciężko mi, homofobowi utrzymać nerwy na wodzy przez parę pierwszych dni, ale teraz już chyba przywykłem do widoku wysokich, chudych jak szczapy chłopców w różowych bucikach, rureczkach w panterkę z cekinami, koszulce na ramiączkach, idealnie równą grzyweczką i czapeczką, również z cekinami, założoną na sam czubeczek głowy, tak, że człowiek boi się, że mu ta czapeczka za moment spadnie. God Damn It! Ale teraz jest już w porządku, dopóki trzymają się z daleka. Ale zwykli, zdrowi psychicznie chłopcy też mają wiele ciekawych zachowań: głaszczą się po brzuszkach, szczypią w tyłki, przytulają w metrze, jak jest mało miejsca (nie no, pomocne to to było, dwie osoby więcej się zmieściły, ale w końcu kurde...) czy po prostu podchodzących i podziwiających naturalne, niebieskie oczy i zaznaczających, jakiż to biały człowiek nie jest przystojny. DEJM. Na szczęście, wystarczyło wytłumaczyć jednemu z nich, który chyba najlepiej mówi po angielsku, że w Polsce każde z tych zachowań jest 100% gejowskie i już mnie nikt nie dotyka, a nawet już odpuścili to wspólne chodzenie do łazienek. Powiem więcej- kiedy powiedziałem, że nie chcę mieć nic wspólnego z czymkolwiek zakrawającym o homoseksualizm, jeden z kolesi z klasy gada już tylko o dwóch- technicznie rzecz biorąc trzech lub nawet czterech, zależy jak spojrzeć- częściach ciała kobiety. I tak o to napotykam wypowiedzi w stylu: "Nie lubię jej, ale lubię jej tyłek. A ty lubisz jej tyłek?". DEJM. Po tym na co przygotowałem się w Polsce, czyli nieśmiałych, cichych skośnych kolesi, których trzeba zmusić do rozmowy, było to dla mnie ciekawe doświadczenie, nie powiem... I tak oto, jako że jest tylko jedną z dwóch osób w klasie mówiących po angielsku i spędzam czas głównie z nim, co chwile słyszę: "awesome chest" lub "incredibe ass". To troszkę męczące dla nieśmiałego chłopca z Polski, który wychowany jest w duchu poszanowania kobiety- tak, żyję na codzień z dwoma- mamą i siostrą :)  Ale wystarczy spojrzeć na tę twarz, a już wiadomo, co jest grane :)

   Tak poza tym, to byłem świadkiem sporej ciekawostki- musztra w szkole. Oto moja klasa odbywająca takąż własnie musztrę po symulacji ewakuacji szkoły.


   Tak poza tym, to kolejna rzecz, która uderza, to ilość ludzi w szkole. OK, zaakceptowałem fakt, że w jest u mnie 2000 osób, ale to uderza dopiero, jak się zobaczy ich wszystkich naraz. 




Nasza wymieńcza czwórka czuje się w szkole coraz lepiej, tymbardziej, że teraz mamy dobrego przewodnika pod postacią Kanadyjki, która mieszka tu już 9 lat. I, czując coraz większy luz, zaczynamy ciut rozrabiać... 


Wiele osób pyta też o te drzemki w trakcie dnia, otóż wygląda to tak:



No a tak poza szkołą, to wszystko po staremu, a może raczej po nowemu, bo ciągle codziennie coś mnie zadziwia. Zawsze coś nowego do jedzenia, zawsze nowe zwyczaje, zawsze nowi ludzie. Jeśli ktoś wybiera się do Azji, spróbujcie gwizdać w nocy i obserwujcie reakcje ludzi, ubaw po pachy! Nie wiem dlaczego, ale reagują dziwnie...

Więcej niebawem, miłej lektury życzę :)